RSS

Trochę adrenaliny w sercu ekwadorskiej dżungli

31 Maj

Po trzech dniach pobytu w Quito, stolicy Ekwadoru wiedzieliśmy, że musimy stąd uciekać. Typowe latynoamerykańskie miasto, tj. bardzo rozległe, głośne a w dodatku bardzo niebezpieczne. Jeden z gości pensjonatu, w jakim nocowaliśmy opowiedział nam, że jego koleżanka zwiedzając najbardziej turystyczną część miasta (Inglesia de San Francisco) została obrabowana przez trzech młodziaków uzbrojonych w nóż i to na oczach policji turystycznej, która nie zrobiła absolutnie nic! Takie historie w tym mieście są na porządku dziennym, a gringo muszą się mieć ciągle na baczności. Mieliśmy wyjątkowe szczęście, że nam się nic nie stało, choć muszę wam wyznać, że raz niewiele brakowało a otrzymałabym kulkę w przysłowiowy łeb. Chciałam bowiem pouczyć pewnych młodych gnojków jak się powinni zachować w sklepie, tzn. nie wciskać w kolejkę. Ugryzłam się na szczęście w język i w końcu nic im nie powiedziałam, a potem dowiedziałam się od sprzedawcy, że mieli ze sobą pistolety i że to miejscowe bandziory. Uff, czasem warto sobie odpuścić..

W związku z tym, że wyjazd do Polski zbliżał się nieuchronnie a Quito niespecjalnie nam się podobało, postanowiliśmy iść śladami Magdy i Przemka z Careerbreaka (www.careerbreak.pl) i zażyć trochę adrenaliny zjeżdżając po linach zawieszonych w dżungli tzw. „conopy”. W tym celu spakowaliśmy nasze dwa małe plecaki i wyjechaliśmy do Mindo. W tym uroczym miasteczku znajdują się bowiem dwie spółki (Mindo Conopy Adventure oraz Mindo Ropes and Conopy), które oferują zjazdy na metalowych linach zawieszonych w dżungli. Mają tam od 3,500 do 5.000 metrów zawieszonych lin, trasy różnego stopnia trudności, od tych wolniejszych dla dzieci po bardzo szybkie, gdzie człowiek nie ma czasu nawet krzyknąć z przerażenia :).  Gdy dojechaliśmy do Mindo okazało się, że kilka dni wcześniej pewna Amerykanka zabiła się zjeżdżając na jednej z lin należących do spółki Mindo Ropes and Conopy, która się po prostu zerwała :(. Przewodnik, który jej towarzyszył znajdował się w stanie krytycznym w szpitalu. Spółkę, w której zdarzył się wypadek podobno zamknęli, a w drugiej zrobili gruntowną inspekcję.

Ciekawość jednak zwyciężyła i pomaszerowaliśmy w głąb dżungli, aby zobaczyć co za diabeł. Na miejscu okazało się, że oprócz trzech Francuzów jesteśmy jedynymi chętnymi do zjazdów na linach. Dziennikarz z miejscowej gazety przeprowadził nawet z nami krótki wywiad i zrobił kilka fotek, a na koniec życzył szczęścia :). Nie podpisywaliśmy nawet żadnych kwitów, że bierzemy na siebie całą odpowiedzialność na wypadek nieszczęścia. No cóż, można było się tego spodziewać, przecież to Ekwador :). A te zjazdy to był prawdziwy strzał w dziesiątkę! Niezwykła frajda i to w samym sercu ekwadorskiej dżungli :). Najtrudniejszy był pierwszy zjazd bo nie umieliśmy jeszcze odpowiednio złapać liny tak aby nami nie obracało. Potem gdy już trzymaliśmy „pion” to była bułka z masłem. Zjeżdżaliśmy głównie w pozycji klasycznej, czyli z głową w górze, ale do wyboru była także pozycja motyla i supermena, którą zaserwowaliśmy sobie na sam koniec. Niezła zabawa! Gorąco polecamy!

D.

Przygotowania

Pierwszy zjazd

Jak Tarzanka 🙂

Pozycja supermana a raczej superwoman 🙂

Spacerek po dżungli

Zasłużony odpoczynek 🙂

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 31 Maj 2012 w Ekwador

 

Tagi: , ,

Dodaj komentarz