RSS

Archiwa tagu: pożar buszu

Uluru, Kata Tjuta, Watarrka i MacDonnell Ranges off-roadem w outbacku

Z Darwin do Alice Springs jedziemy pociągiem, transkontynentalną linią nazwaną The Ghan (The Afghan Express), która łączy Północ (Darwin) z Południem (Adelajdą) właśnie poprzez miasteczko Alice Springs znajdujące się w centrum Australii. Długość całej linii to prawie 3000 km, biegnie przez jeden z najsuchszych i bezludnych regionów świata. Budowa tej lini rozpoczeła się 1878 roku, a skończona po ponad 120 latach została nazwana jedną z największych inwestycji infrastrukturalnych w Australii. Swoją nazwę zawdzięcza dzielnym poganiaczom wielbłądów, którzy kursowali w głąb interioru zwanego tu outbackiem. Podróż tym pociągiem jest przeznaczona bardziej dla turystów niż ludzi chcących szybko i tanio przemieścić się z miejsca na miejsce. My mieliśmy do przejechania jakieś 1400 km i zajeło nam to bagatela 24 godziny, włączając 4 godzinny postój w miejscowości Katherine przeznaczony na zwiedzanie. Podróż dodatkowo była urozmaicana opowieściami o historii interioru, zwierzętach i roślinach widocznych za oknem. A to wszystko za 240 $ z 70% ulgą backpackerską za osobę (najtańszy bilet, miejsce siedzące wygodne jak biznes w samolocie plus prysznic w przedziale). Za samolot na tej trasie płaci się jakies 80 $ od osoby a podróż trwa niecałe 2 godziny.

W Alice Springs wypożyczamy najbardziej popularny samochód outbacku – Toyotę Land Cruiser, jeździ nią tu każdy górnik. Ma ona napęd na cztery koła, bardzo wysokie zawieszenie, silnik diesla, dwa zbiorniki paliwa po 90 litrów, a nasz dodatkowo jest wyposażony w łóżko i kuchenkę. Jak w Star Treku stanie się on naszym wahadłowcem Enterprise przez kolejne 7 dni w naszym Outback Treku!

Po zrobieniu zaopatrzenia ruszamy na początku w kierunku góry Ayers Rock, świętej góry Aborygenów zwanej przez nich Uluru, podobno największej atrakcji turystycznej w Australii. Po drodze pierwsza ukazuje się nam jednak góra Mt. Connor, przypominająca sernik.  Ponieważ już się ściemniało zatrzymaliśmy się w jej okolicach na nocleg. Nie był on do końca przespany, w środku nocy obudziły nas potężne podmuchy wiatru i głośne wyładowania atmosferyczne. Burza w outbacku to nie przelewki, w ciągu kilku godzin z małego strumyka robi się głęboka rzeka, podmuch wiatru potrafi przewrócić samochód a pioruny nieustanie wzniecają tu pożary buszu.

Następnego dnia przed nami na dość płaskim horyzoncie zaczyna wyrastać jak babka w piekarniku, jeden z największych monolitów świata Uluru. Po dojechaniu bliżej, szybko przekonujemy się, że wokoło jest niezła ciupaga, wstęp 25 $ za osobę (największa cena jak dotąd w Australii za wjazd do Parku Narodowego), wokół pełno turystów pomimo niskiego sezonu, wszystkie szlaki wybetonowane, wspinaczka na górę zamknięta, no i sama góra wcale nie jest taka wielka i taka czerwona jak na zdjęciach. Robimy krótki trekking w najciekawsze miejscówki obok góry i to samo – nic ciekawego, lipa… Sprawdzamy jeszcze widoki o zachodzie i wschodzie słońca na specjalnie przygotowanych platformach do robienia zdjęć z tłumem różnej maści turystów i zajmowaniem miejsc o 5 nad ranem w oczekiwaniu na pierwsze promyki słońca. Jednak nic się nie mieni, góra nadal ma ten sam kolor, znów nic ciekawego, no może poza tłumami turystów pędzącymi z aparatami. W ramach podsumowania jednogłośnie i uroczyście oświadczamy, że Uluru jest znacząco przereklamowane. Trochę żałujemy, że będąc w Australi Zachodniej nie odbiliśmy (jakieś bagatela 3000 km) w stronę góry Mt. Augustus, która jest dwa razy większym monolitem od Uluru, można się na nią wspinać, jest bardziej święta dla Aborygenów i nie ma tam tylu turystów ze względu na swoją niedostępność. Całe szczęście humor poprawił nam szybko trekking wśród grupy monolitów Kata Tjuta oddalonych jakieś 40 km od Uluru, a będących w obrębie tego samego parku narodowego, znacznie mniej turystów, ciekawsze widoki i nawet ciekawy popołudniowy trekking po górach.

Kolejnym naszym celem w centralnym outbacku jest Kings Canyon w Parku Narodowym Watarrka. Jest on oddalony od Uluru jakieś 300 km. Z dostępnych dwóch szlaków wybieramy ten dłuższy dookoła kanionu zwany Rim Walk. Początkowo z szerokiego na kilkadziesiąt metrów kanionu, z którego wypływa mały strumień wspinamy się wysoko na krawędź kanionu, a następnie idziemy wzdłuż jednej z jego zbliżających się do siebie krawędzi. Po drodze omijamy lub pokonujemy górą wiele skalnych formacji przypominającycych wydmy. Po chwili wyczytujemy, że w rzeczy samej to co widzimy przed 40 milionami lat było wydmami z piasku, które po wyodrębnieniu kontynentu Australii z superkontynentu Gondwany i przejściu osuszenia kontynentu w okresie polodowcowym przybrały w miarę obecny kształt skalny. Po 2 godzinach dość wolnego trekkingu dochodzimy do Ogrodów Eden, serca kanionu, oazy w samym jego środku nie widocznej z góry, z basenem wodnym i bujną roślinnością wyrastającą wprost ze skał. Przy otaczających nas ścianach o wysokości 270 metrów oddalonych od siebie na jakieś 10 metrów i płaskich jak tafle lodu daje to niesamowity efekt. No i oczywiście znikoma ilość turystów. Dodatkowo od naszego pierwszego dnia w centrum Australii jest tu dość pochmurnie. Całe szczęście dla nas, bowiem temperatury o tej porze roku potrafią przekraczać 40 stopni. A kilkugodzinny trekking w takiej temperaturze, często kończy się odwodnieniem i udarem słonecznym.

Do tej pory poruszaliśmy się po drogach asfaltowych, dostępnych dla większości turystów, jednak tym razem kończymy z tym. Z Kings Canyon jedziemy w kierunku pasma gór West MacDonnell Ranges przez Mereenie Loop Road i zaczynamy naszą przygodę off-roadową. Początkowo przez 200 km jedziemy „czerwoną drogą”, nieasfaltowaną, pokrytą czerwonym żwirem i pyłem, formującym kilkucentymetrowe garby, naszym samochodem przy prędkości 80 km/h po prostu przelatujemy nad nimi, jednak i tak od czasu do czasu trzeba uważać na większe dziury i grząski piasek. Trasa ta jest własnością Aborygenów, na przejechanie której musimy wykupić specjalne pozwolenie ($ 5,50). Jedzie się nią 3 godziny po wertepach i nie można się nawet zatrzymać. My nie mogliśmy opanować ciekawości i zatrzymaliśmy się zaciekawieni bulwami rosnącymi przy drodze. Okazało się, że są to dzikie arbuzy. Po kilku godzinach dojeżdżamy do szlaku off-roadowego prowadzącego do Doliny Palmowej (zwanej Palm Valley lub Mpulungkinya) w Parku Narodowym Finke, znacznie bardziej trudnego, wymagającego samochodów z bardzo wysokim zawieszeniem. W jedną stronę przejeżdżamy 20 km w 3 godziny! Jedziemy głównie korytem wyschniętej rzeki, pokonując kamienie a raczej głazy, grząski piasek i cały czas się zastanawiamy czy damy radę stąd później wyjechać. W miarę zbliżania się do centrum doliny jest coraz trudniej, resory i ośki naszego statku kosmicznego trzeszczą, gumy się ślizgają, co chwilę musimy wychodzić z samochodu i obmyślać plan jak przejechać kolejną przeszkodę. Od ostrych głazów coraz groźniej wygląda pokonywanie skalnych urwisk gdzie parę centymetrów za dużo w jedną bądź w drugą stronę może prowadzić do wywrotki. Wprawdzie życia nie ryzykujemy, ale nie wykupiliśmy rozszerzonego ubezpieczenia na nasz samochód (kosztowało drugie tyle co wynajęcie samochodu) i mamy małego cykora, że bez szwanku z tej przygody nie wyjedziemy. Diana zaczyna panikować:) Po pokonaniu hardcorowego skalnego przesmyku nad korytem rzeki dojeżdżamy do wąwozu Cycad, oddalonego o 1,5 km od Palm Vally i resztę drogi postanawiam pokonać na piechotę. Diana się wprawdzie uspokaja, ale na trekking w 40 stopniowym upale nie ma już ochoty. Okazuje, że te ostatnie 1,5 km było jeszcze bardziej hardcorowe od tego co przejechaliśmy do tej pory. Nie chcę na tym odludziu zostawiać Diany zbyt długo samej, więc w stylu alpejskim a właściwie biegiem (prawie tak jak Wielicki zdobywał Broad Peek) w ciągu jednej godziny dochodzę do Palm Valley, wdrapuje się na szczyt kanionu, aby zobaczyć to cudo natury z góry, szczelam parę fotek i wracam z powrotem. Palm Valley to rzeczywiście cud natury, w samym środku suchej skalnej pustyni, rośnie tu bardzo wiele wysokich palm (wyjątkowe palmy zwane Red-Cabage Palms), sagowców i paproci, które przypominają pejzaże rodem z tropików. Mam tylko nadzieje, że to nie była fatamorgana:-)

Szczęśliwie wracamy z powrotem z Parku Finke na drogę do MacDonnell Ranges. Tym razem to Diana nabierała zdolności jazy po terenach. Diabelnie zmęczeni o zmroku jedziemy w kierunku miejsca kampingowego w wąwozie Ormiston. Słońce powoli zaczyna zachodzić, a nasz samochód powoli zaczyna zwalniać. Okazuje się, że w jednym ze zbiorników kończy się paliwo. Spokojnie zatrzymuje się, przecież wiem, że mam jeszcze jeden prawie pełny bak, pełen luz wystarczy tylko przełączyć. Przełączam raz, drugi, trzeci i jeszcze kilka a nasz Enterprise ani drgnie. Jesteśmy w przysłowiowej… pustce! Nikt nie przejeżdża, wokół cisza i spokój, wewnątrz mnie wręcz odwrotnie, mamy paliwo, ale nie możemy jechać! W stylu MacGyvera próbuje przy użyciu węża, butelki i pompki z moich płuc przelać paliwo z pełnego baku do butelki. Kończy się to na poznaniu jak smakuje ropa:)  Tym razem Diana bardziej opanowana. Sprawdzamy na GPSie, do najbliższego Roadhouse’u mamy jakieś 20 km. W nocy nie ma sensu robić tej trasy na piechotę więc przygotowujemy się do spania z myślą, że jutro rano czeka nas spacer po paliwo. W otaczającej nas ciszy słyszymy nadjeżdżający samochód, są to Aborygeni. Machamy do nich a oni nic! Pojechali dalej…

Po jakiś dwóch godzinach, gdy jest juz prawie ciemno widzimy czerwony van a w nim parę młodych turystów. Jak sie później okazuje są to Austriacy, którzy podobnie do nas postanowili rzucić wszystko  i wybrać się w roczną podróż dookoła świata. Karl zgadza się podwieź mnie na stację benzynową i z powrotem. Joanna zostaje z Dianą przy naszym kamperze. Na stacji okazuje się jednak, że nie mogę napełnić butelki plastikowej paliwem bo prawo tego zabrania. Na stacji nie mają żadnych pojemników, ale na szczęście po chwili znajduje się mechanik, który obiecuje pomoc za bagatela 200 $. Tłumaczy mi, że i tak jakbym napełnił zbiornik paliwem to by to nic nie dało, bo paliwo się skończyło i nie ma go w jakiś tam rurkach biegnących do silnika i trzeba je paliwem napompować i on wie jak to zrobić. Nie bardzo mam o tym pojęcie, ale brzmi całkiem przekonywująco. Nie mając wielkiego wyjścia negocjuję z mechanikiem, zgadza się na 50$. Po 2 godzinach pompowania, na zmianę (pompka paliwa ma w naszym aucie na oko jakieś 3 cm sześcienne) w końcu udaje się odpalić nasz wehikuł, uff. W trakcie pompowani na niebie ukazała się łuna pożaru buszu oddalonego wg naszego mechanika o jakieś 60 km. Para z Austrii została z nami. Powiedzieli, że nas nie zostawią do momentu jak odpalimy samochód. Poza tym, że byli całkowicie bezinteresowni, okazali się również bardzo sympatyczni. W trakcie tej przygody straciliśmy wprawdzie 50$ ale poznaliśmy nowych przyjaciół.

Nasze drogi podróżników zbiegły się na chwilę w środku Australii i kolejnego dnia jeszcze razem zwiedziliśmy wąwóz Ormiston z jednym z najpiękniejszych naturalnych basenów wodnych w jakich się do tej pory kąpaliśmy. Potem zjedliśmy razem lunch. My gotowaliśmy chcąc się, choć trochę odwdzięczyć naszym wczorajszym wybawcom. W West MacDonnell Rangers chcieliśmy jeszcze zwiedzić kilka wąwozów: Redbank, Orche i basen Ellery Creek. Jednak okazało się, że wczorajszy pożar buszu się rozprzestrzenia i drogi do nich jak i do tego, w którym spaliśmy zostały już zamknięte. Pożegnaliśmy się z naszymi przyjaciółmi w Alice Spings i ruszylismy w stronę wschodniego pasma gór MacDonell. W trakcie kolejnych dwóch dni zwiedziliśmy wąwóz Trephina i jeszcze raz zakosztowaliśmy jazdy po ostrych terenach w drodze do basenu wodnego John Hayesa. Po przejechaniu 1600 km w outbacku oddaliśmy samochód do wypożyczali bez żadnych uszkodzeń!

Teraz lecimy z Alice Springs do Sydney na Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok.

 
2 Komentarze

Opublikował/a w dniu 23 grudnia 2011 w Australia

 

Tagi: , , , , , , ,