RSS

Archiwa miesięczne: Listopad 2011

Pinnacles i upierdliwe muchy

Odrabiamy zaległości z ostatniego dnia i z samego rana jedziemy na pustynie Pinnacle, oddalonej jakieś 10 km od naszego Caravan Parku w Cervantez.

Pustynia Pinnacle jest położona w Parku Narodowym Nambung. Na pustyni tej jest pełno skalistych stożków o wysokości do 3 metrów. Są one pozostałością drzew, które kiedyś tu rosły. A według legendy Aborygenów każdy ze stozków to ich wróg zamieniony przez Bogów w kamień.

Zaraz po przekroczeniu bramy wjazdowej do parku, doświadczamy intymnego spotkania z australijskimi muchami. Są znacznie mniejsze od tych znad Wisły, ale jest ich znacznie więcej i nie są tak nieśmiałe, chodzą po rękach, nogach ale najbardziej lubią poruszać się po okolicach naszej twarzy, wchodzą do ucha, nosa, do oczu, wlatują nawet do budzi. Co za upierdliwe stworzenia! Uprzedzeni doświadczeniami naszych znajomych Wonsów, którzy dwa lata temu też przemierzali Australię, wyciągamy naszą ostateczną tarczę – moskitiery na głowę. Teraz to nam muchy mogą naskoczyć:) W upalnym słońcu podziwiamy ciekawe formacje skalne sterczące znad powierzchni piaszczystej pustyni.

Po 2 godzinach zwiedzania ruszamy w dalszą drogę, po przejechaniu 700 km przez czerwoną otchłań Australi Zachodniej póżno w nocy dojeżdzamy do miasteczka Monkey Mia połozonego nad Zatoką Rekina.

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 23 listopada 2011 w Australia

 

Tagi:

Pierwszy dzień w Australii, pech i no worries!

Po ciężkim prawie 24 godzinnym locie, następnego dnia budzimy się w hostelu w Perth na zachodnim wybrzeżu Australii. Wita nas piękny, ciepły poranek z kojącą bryzą znad Oceanu Indyjskiego,piękna plaża i widok na błękitne wybrzeże oceanu. Zupełnie nic nie zapowiadało, że ten dzień będzie taki pechowy.

Po prawie 2-godzinnej jeździe z całym naszym dobytkiem kilkoma publicznymi autobusami, dojeżdżamy do wypożyczalni samochodów Backpackers Campers. Po dokonaniu formalności zasiadamy szczęśliwie za kółkiem naszego domu na kółkach i ruszamy na podbój zachodniej Australii z myślą zakupienia zaopatrzenia jeszcze w Perth na najbliższe dni, przejechania 200 km do Cervanters i zwiedzenia Parku Narodowego Pinnacles. Po 20 minutach jazdy okazuje się, że w naszym aucie nie działają kierunkowskazy. Szybka decyzja, wracamy do wypożyczalni, kierunki jazdy sygnalizujemy werbalnie machaniem rękami. Jeszcze wtedy mieliśmy z tego niezły ubaw. Samochód zostaje oddany do warsztatu, po kolejnych 2 godzinach w poczekalni dostajemy go z powrotem. Szybko okazuje się, że kierunkowskazy nadal nie działają. Jest już dawno po godzinach pracy wypożyczalni. Do akcji wkracza Diana, w rezultacie szybkich pertraktacji z menagerem dostajemy innego sprawnego campera, dwa winna i obietnice zwrotu kosztów za pierwszy nocleg na campingu.

Uff, wydawałoby się, że nasz pech się w końcu skończył. Wracamy do punktu wyjścia i z 5-godzinnym opóźnieniem jedziemy w kierunku północnym do Cervantez. Niestety po drodze jedno z win się rozbija i zalewa całą podlogę naszego campera, w tym plecak Diany z białymi ciuchami (nota bene rozbilo się wino czerwone, nie biale!).To musi być pechowy dzień, aż strach myśleć, co sięjeszcze może wydarzyć.

Jedziemy dalej, bardzo zmęczeni, późnym wieczorem co w tym rejonie jest bardzo niewskazane ze względu na dzikie zwierzęta i ni stąd ni zowąd wyskakują nam przed maskę auta dwa wielkie kangury. Ułamki sekundy, zwiększone ciśnienie, pot, adrenalina, potok myśli, akcja: zwolnić czy uderzyć, rozległ się pisk hamulca, Marcin skręcił ostro w lewo, o centymetr odbijając od drugiego kangura. Mało brakowało! Gdybyśmy tak w nie trafili to wizyta w warsztacie murowana, nie myśląc o wydaniu kilkaset dolarów na naprawę z naszej kieszeni bowiem wykupiliśmy tylko podstawowe ubezpieczenie.

Nie zastanawiając się dalej powiedzieliśmy sobie no worries mate i pognaliśmy dalej przed siebie. W blaskach gwiazd południowego nieba docieramy szczęśliwie do campingu w Cervantes.

To początek naszego road tripu z Perth do Darwin, mamy do pokonania około 6000 km.

 
4 Komentarze

Opublikował/a w dniu 22 listopada 2011 w Australia

 

Tagi: ,

Królestwo Lwów i Moholoholo

Po opuszczeniu Chobe spędzamy cały dzień w drodze, zatrzymujemy się na noc w Palapaye, tzw „typowym miasteczku w Botswanie”. W barze na kampingu grają stare rockowe hity AC/DC, Red Hot Chili Peppers i Areosmith, a my ogrywamy miejscowych w tenisa stołowego:)

W kolejnym dniu przekraczamy granice pomiędzy Botswaną i RPA i jedziemy kolejne 8 godzin. W trakcie tych dwóch dni czujemy się jak kury nioski siedzące na jaju. Mam dość jazdy i ciągłego siedzenia na dupie! Po przekroczeniu granicy z Botswaną w końcu zaczyna się coś zmieniać, wszędobylskie równiny porośnięte buszem zamieniają się, w koncu w góry. Po przekroczeniu tego pasma górskiego w końcu dojeżdżamy do Parku Krugera, czyli Królestwa Lwów. Park Krugera został założony już w 1898 roku przez ówczesnego prezydenta Transwaldu Paula Krugera, po tym jak w XIX wieku w trakcie gorączki złota terenami tymi zainteresowali się europejscy myśliwi. Park rozciąga się na 350 km wzdłuż granicy z Mozambikiem i zajmuje powierzchnie około 2 milionów hektarów co czyni go jednym z największych parków na kontynencie afrykańskim.

Podczas safari pierwszego dnia pierwsze witają nas dostojne żyrafy, potem bawoły, słonie, wiele gatunków antylop, jakieś nosorożce, ale gdzie jest Król i jego świta? Z grona sławnych Big 5 nie widzieliśmy jeszcze dzikiego lwa i leoparda. Heloooo, kici kici, where the hell are you?!

Kolejnego dnia śniadanie jemy na wzgórzu z pięknym widokiem na otaczające nas królestwo. Gdzieś daleko w zakolu rzeki lornetą dostrzegamy trzy lwice, niestety są zbyt daleko dla obiektywu naszego aparatu, ruszamy dalej z nadzieją na bliższe spotkanie. W trakcie kolejnej przejażdżki, w końcu alarm na naszym pokładzie, tak około 20 metrów od nas pod krzakiem chowają się w cieniu dwie lwice, a za nimi przy kolejnym krzaku dostrzegamy grzywę, tak to król, Król Lew, hurra! Lew jest drugim po tygrysie pod względem wielkości kotem, jest również jedynym gatunkiem kotów żyjącym w zorganizowanych grupach socjalnych, w których samce zajmują się zdobywaniem i obroną terytorium, ochroną stada i zapładnianiem samic, a samice polują i opiekują się lwiątkami. Co oznacza że głównym obowiązkiem Lwa tego z grzywą jest wyglądać groźnie i ładnie pachnieć!

W drodze powrotnej zahaczmy o uzdrowisko dla zwierzą Moholoholo, stworzone z myślą ratowania rannych zwierząt, ale pełniące również funkcje ośrodku edukacyjnego dla lokalnych farmerów. Naszym przewodnikiem po tym ośrodku jest czarny Afrykanin o imieniu Oskar. W trakcie mowy wprowadzającej poza wyjaśnieniem nam głównych funkcji ośrodka, daje nam fantastyczną przedmowę, często wzbogaconą odgłosami zwierząt, o tym co znaczy dla drapieżnika jego terytorium i dlaczego wegetarianie bardziej szkodzą środowisku naturalnemu niż my mięsożerni. Oto dlaczego:

Pierwotny teren Afryki, zamieszkiwany przez dzikie zwierzęta stanowił około 85 % powierzchni kontynentu. Dziś po kolonizacji przez człowieka, tereny dzikie, które są pozostawione zwierzętom stanowią tylko 4% i obejmują głównie parki narodowe takie jak Park Krugera. Dzikie zwierzęta zostały wyparte przez człowieka, a terytoria dzikich drapieżników zostały bardzo ograniczone. Człowiek tak jak lew i leopard jest również drapieżnikiem, świadczy o tym fakt jak natura nas zbudowała, podobnie jak reszta drapieżników nasze oczy są osaczone z przodu czaszki blisko nosa tak, aby skupiać naszą uwagę na polowaniu. W odróżnieniu od drapieżników zwierzęta roślinożerne mają oczy osadzone po bokach czaszki tak, aby mieć większy kąt widzenia i obserwować większa część otaczającego terenu. Drapieżniki między sobą prowadzą od zawsze wojnę o terytorium łowieckie. Człowiek dołączył do tej wojny i obecnie ją wygrywa. Jedną z głównych przyczyn, która doprowadziła do zmniejszenia terytoriów łowieckich dzikich zwierząt, było zagospodarowanie dzikich terenów przez farmerów w celu uprawy roślin. Tak więc bycie wegetarianinem i jedzenie rośli prowadzi do ciągłego powiększania terenów uprawnych, zmniejszania naturalnych terenów łowieckich dzikich zwierząt i w rezultacie organicznie ilości dzikich zwierząt. Właśnie dlatego Oskar apeluje do nas: Jedźcie mięso!

W drodze powrotnej do Joburga, zatrzymujemy się przy urwisku Gór Smoczych i podziwiamy kanion rzeki Blyde. Po drodze w małym i bardzo holendersko wyglądającym miasteczku kupujemy świeżego biltonga, najlepszy na jaki trafiliśmy do tej pory. Biltong to odpowiednio przyprawione a następnie suszone mięso, pocięte w drobne kawałki, często służy jako drobna przekąska. Jest to wynalazek Burów holenderskich farmerów i pierwszych białych osadników w Afryce Południowej z czasów Wielkiego Treku, gdy mięso było trzymane pod siodłem, gdzie peklowało się ze słonym potem, a następnie suszono na słońcu.

Ostatni dzień w Afryce spędzamy w Joburgu na odpoczynku i przygotowaniach do kolejnego etapu naszej podróży. Jutro czeka nas 12 godzinny lot do Sydney a potem 5 godzinny lot do Perth. Wkrótce rozpoczynamy kolejny etap naszej podróży – Australia, a my zaczynamy od tej najbardziej dzikiej – zachodniego wybrzeża.

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 19 listopada 2011 w RPA

 

Tagi: